Wywiad z Maciejem Cybulskim (cz. 1)

Od Jazzu do Kongresu Polonii Amerykańskiej 

Wywiad rzeka z szefem Polsko- Amerykańskiej Izby Handlowej, Przedstawicielem Gubernatora Stanu Illinois na Europę, Wiceprezydentem i autorem nazwy projektu i portalu The Best of Poland, jedną z najbardziej znanych, lubianych i barwnych postaci tworzących elitę Polonii na świecie. Maciej Cybulski nikomu wcześniej nie udzielił tak obszernego wywiadu. Po raz pierwszy opowiada ze szczegółami o swojej życiowej drodze z Warszawy do Chicago i z muzyki do wysokiej polityki.

Witam serdecznie i bardzo dziękuję za zgodę na ten wywiad. Myślę, że pytania, które cisną mi się do głowy to nie tylko moje pytania ale wielu osób, które przez wiele lat zetknęły się z Tobą w muzyce, biznesie i polityce. Czuję się wyróżniona, że to właśnie mnie przypadł ten zaszczyt! Proszę opowiedz od początku jak zaczęła się przygoda, która doprowadziła Cię do tak wielkiego sukcesu. 

Moje życie można podzielić na parę etapów. Ten pierwszy etap, tutaj w Polsce przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych, był można powiedzieć „życiem muzycznym”. Muzykowanie, chociaż może to za dużo powiedziane, było dla mnie ważne od liceum. Była to pasja, która mnie pochłonęła bez reszty. Nie tylko mi się podobało ale naprawdę chciałem to robić. W tamtych czasach prawie wszyscy młodzi ludzie garnęli się do muzyki. Dostęp do dobrych produkcji muzycznych, szczególnie zachodnich był mocno utrudniony ale na szczęście pod ręką mieliśmy nasze, polskie. Założyliśmy zespół i tak rozpoczyna się ta historia.  (śmiech)

Zacząłem, a właściwie próbowałem grać na gitarze i gitarze basowej, a potem nawet śpiewałem. Muzyka i jej uprawianie miało wtedy dla mnie ogromne znaczenie. Po pewnym czasie wydarzyło się coś co było związane z muzyką i zmieniło niemalże całe moje życie. Oczywiście jak się domyślasz było to spotkanie z kimś, kto potrafi wywrócić świat do góry nogami, a był to nie kto inny jak wielki duch muzyki jazzowej (ale i rockowej) Stanisław Cejrowski. Dowodził on wtedy z wielkimi sukcesami Agencją Koncertową Stowarzyszenia Jazzowego pełniąc rolę dyrektora i zasiadając w Zarządzie Stowarzyszenia. Pana Stanisława udało mi się zaprosić na próbę naszego zespołu.  Przygotowywaliśmy akurat program kolęd i pastorałek, był weekend, a on popatrzył, posłuchał i zwrócił się do mnie:

  • - „Niech pan przyjedzie do mnie w poniedziałek”. 

Wtedy to zaczęła się dla mnie zupełnie inna droga, ale też związana z muzyką.  Otrzymałem propozycję podjęcia pracy jako szef działu reklamy w Agencji Koncertowej Stowarzyszenia Jazzowego. Oczywiście zgodziłem się, nie wiedząc co robię. Prowadzenie tego działu okazało się arcytrudne, a codzienne zawodowe przeprawy przypominały gehennę.  Po pierwsze cenzura, więc każdy druk, każda publikacja związana była z zatwierdzaniem przez Urząd Kontroli Prasy i Widowisk. Do tego jeszcze trudniejszy w tym wszystkim okazał się dostęp do papieru i drukarni. Trudno sobie to teraz wyobrazić, ale żeby wydrukować plakat na Jazz Jamboree trzeba było mieć specjalny przydział lepszego papieru, który w ogóle nadawał się do druku. Cenny papier przydzielało samo Ministerstwo Kultury. Tak więc od bojów o plakaty i potyczek z rzeczywistością, gdzie codziennie na próbę wystawiana była moja wytrzymałość i kreatywność, rozpoczęła się moja przygoda w Stowarzyszeniu Jazzowym i Agencji Koncertowej. Chwilę później odkryto moje inne walory- bez problemów (dzięki uporowi mojej kochanej Mamy) porozumiewałem się w języku angielskim, co wtedy nie było częste, a umiejętność  ta była kluczowa dla Agencji. Na Jazz Jamboree przyjeżdżały wielkie gwiazdy z całego świata, z Ameryki, ze Stanów Zjednoczonych i ktoś ich musiał obsługiwać. To samo dotyczyło Złotej Tarki i innych imprez. Utrzymywanie kontaktów z artystami było koniecznością. I tak właśnie przeszedłem z działu reklamy, do jak to dzisiaj nazywamy, managementu. 

Pierwszym zespołem z jakim pracowałem był Bemibek. Cudowni, wspaniali ludzie, wesoła gromadka, która również poza muzyką tworzyła paczkę zgranych przyjaciół. To był mój pierwszy krok w tym zawodzie i pierwsze wielkie przeżycie. Życie managera muzycznego w tamtych czasach okazało się nie mniej skomplikowane niż życie szefa działu reklamy. Trzeba się było nieźle napracować chociażby nad utrzymywaniem codziennych kontaktów z zespołem i otoczeniem. Nie było takich rzeczy jak komórki. Nie było Internetu. Kontakt był mocno utrudniony. 

W całej Agencji Koncertowej mieliśmy tylko dwa telefony i były one cały czas okupowane przez wszystkie koleżanki i kolegów, bo przecież trzeba było dzwonić i załatwiać sprawy. Rozmowy międzymiastowe czy międzypaństwowe  się zamawiało i czekało na połączenie. Czasami zdarzały się nietypowe i z dystansu czasu komiczne sytuacje. Mocno w pamięć zapadła mi szczególnie jedna ze znanym węgierskim zespołem Locomotiv GT, który przyjechał do Polski na koncerty. Miałem dosyć stresującą ale w sumie zabawną przygodę z ich udziałem, bo technika, instrumenty, nagłośnienie pojechały zupełnie gdzie indziej, do zupełnie innej miejscowości niż zespół. Spotkałem się z grupą gdzieś w województwie jeleniogórskim, na stadionie w miejscowości, której nazwy nawet nie pamiętam. Byliśmy w lekkim szoku jak okazało się, że zespół nie ma na czym grać. Panowie pokazali wtedy wielkie zawodowstwo pożyczając sprzęt i instrumenty od innego zespołu, który występował przed nimi. Zagrali świetny koncert na dużo gorszym sprzęcie bez słowa komentarza. Tak wyglądała praca bez Internetu, komórek i komunikacji jaką dzisiaj znamy. Takie sytuacje się zdarzały. 

Następny zespół, którym się opiekowałem, a właściwie była to osoba w towarzystwie wyjątkowych muzyków, to  Krystyna Prońko i Koman Band. Znowu poznałem wspaniałych ludzi. Janusz Koman był szalenie wymagającym kierownikiem zespołu, pianistą i kompozytorem. Prowadzone przez niego próby wymagały od muzyków bardzo dużo pracy i ćwiczeń ale osiągnął swój cel i brzmieniowo był to jeden z najlepszych zespołów w Polsce. Mieli też doskonałego akustyka, Leszka Słoninę, jednego z lepszych w kraju. Leszek jeździł wszędzie z własną, dobrą aparaturą. Całość brzmiała znakomicie. 

Później pracowałem przez chwilę z Marylą Rodowicz, która kończyła w tym czasie swój kontrakt ze Stowarzyszeniem Jazzowym. To były jej trzy ostatnie miesiące współpracy z nami. Czas krótki ale obfitujący w pamiętne sytuacje. Maryla była wtedy mocno zakochana się w Krzysztofie Jasińskim (aktor i reżyser- przypis redakcji) z Teatru Stu w Krakowie. Mieliśmy mieć koncerty w Lublinie, które musieliśmy odwołać bo nie było artystki. Dosłownie zapadła się pod ziemię, ale na szczęście równie nieoczekiwanie się odnalazła i jakoś wyrównaliśmy sytuację. 

Kolejnymi artystami jakich przydzielił mi Staszek Cejrowski był zespół Hagaw i Andrzej Rosiewicz. Graliśmy wtedy taki duży program pt. „Rura”. Był to właściwie teatr, z którym jeździliśmy po Polsce. Dwie ciężarówki sprzętu i dekoracji. Było to dla mnie ciekawe doświadczenie pełne śmiesznych zwrotów akcji. Andrzej był wtedy bardzo popularny i na przykład w pewnym momencie większość mojej pracy polegała na odwoływaniu i odmawianiu, a nie organizowaniu koncertów. Musiałem uważać, omijać naciski, „bo gwiazda musi wystąpić tam czy tu”. Tak też bywało.

Kolejno przyszedł czas na duże trasy koncertowe. Pierwszy był format pt. Muzykorama, w których uczestniczyły trzy, czasem cztery zespoły. Potem był cykl, który wymyśliłem, Euro Rock, gdzie zawsze miał występować jeden wykonawca europejski, nieważne czy wschodni czy zachodni. Było to jakby rozwinięcie Muzykoramy z dodatkiem zagranicznym. I tak wyglądało wtedy moje życie. 

A Jazz Jamboree, kogo najbardziej wspominasz z tych czasów?

Wielkich nazwisk było wiele. Stan Getz, Dexter Gordon, Gatto Barbieri, to tylko kilku z nich. Robiliśmy trasę koncertową (w kilku miejscach w Polsce) z Orkiestrą Duka Ellingtona. Jego syn Mercer Ellington był wtedy szefem. Doskonale wspominam też współpracę z Woody Hermanem. W zasadzie wszystkie nazwiska, które się przewijały wtedy były wielkoformatowe i wymagały zaangażowania wielu osób. Z naszej strony zawsze był potrzebny tłumacz i opieka. Czasami Pagart podsyłał nam kogoś do pomocy, ale nie byli to ludzie w jakikolwiek związani z muzyką- po prostu znali język. Żałuję tylko, że wtedy nie było telefonów komórkowych z aparatem fotograficznym, bo miałbym dzisiaj piękne zdjęcia z całą czołówką światowego jazzu. No cóż, nic na to nie poradzimy. 

W swojej pracy szukałem też młodych talentów. Muzyka i jakość były oczywiście nadrzędne, ale w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że trzeba trochę „odmłodzić towarzystwo”. Zaczęła się era „Muzyki Młodej Generacji” i my partycypowaliśmy w tym przedsięwzięciu. Ja później wyjechałem już do Stanów Zjednoczonych, ale koledzy i Staszek Cejrowski przeszli do Estrady Stołecznej. Stworzyli tam zresztą Lady Punk, do którego dołączył Jan Borysewicz. Ja pamiętam jeszcze Borysewicza jak grał w Budce Suflera. 

W międzyczasie zdarzyło się jeszcze parę rzeczy. Zostałem na ten przykład wynajęty przez Estradę Poznańską na rok czasu do tego, żeby stworzyć Program „Jacek Nieżychowski Przedstawia- Program z Gwoździem”. Występował tam, odkryty przez nas w Domu Kultury w Zakopanem góralski zespół Krywań,  prekursor tak popularnych dziś trendów folk rocka, w towarzystwie kilku innych wykonawców. No i oczywiście zmieniający się „Gwóźdź”, czyli gwiazda programu. Gwoździem byli m.in. Danusia Rinn, Bruno O’ya, Maryla Rodowicz, Ania Jantar, Andrzej Zaucha i Dżamble. Ten rok w Poznaniu był o tyle ważny, że wywarł pewien wpływ na moje późniejsze decyzje życiowe. W tym też czasie postanowiliśmy sprowadzić do Polski przebywającego już od jakiegoś czasu w Stanach Zjednoczonych Krzysztofa Klenczona.

Wspaniale, że o tym mówisz, bo powiem szczerze, że czekałam kiedy na scenie Twojego życia pojawi się Krzysztof Klenczon. 

Wydarzenia, o których tu teraz mówimy działy się w latach 1978- 1979, ale Krzysztof  Klenczon pojawił się na scenie mojego życia dużo wcześniej.  Poznałem go w 1969 roku pod czas nagrań do programu telewizyjnego „Giełda Piosenki” kręconego na tzw. Kręgu Tanecznym, na warszawskim Powiślu. Pamiętam pełen gwiazd plener i niezapomnianą atmosferę.  W pewnym momencie weszły Czerwone Gitary i Piotr Puławski, gitarzysta i wokalista  zespołu „Polanie” i to on właśnie zapoznał mnie z Klenczonem. Pamiętam doskonale to spotkanie. Krzysztof był taki super sympatyczny, nie robił z siebie gwiazdy, chociaż były to czasy największych triumfów jego zespołu. Czerwone Gitary lansowały wtedy wielki przebój „Powiedz stary gdzieś ty był”. Później zaprzyjaźniliśmy się też bliżej z Trzema Koronami- jego drugim zespołem. Wreszcie Krzysztof wyjechał do USA i to było szokiem dla wielu w Polsce. Był rok 1973 Klenczona już tutaj nie było. 

Pod koniec lat 70-tych zaproponowaliśmy panu Cejrowskiemu, żeby zorganizować kilka koncertów w Polsce z udziałem Krzysztofa. Było trochę obaw, że w kraju jest już może nieco zapomniany i pomysł nie chwyci, ale chwycił! Zorganizowaliśmy jedną trasę w 1978 roku i następną w 1979 i po tej właśnie trasie dostałem propozycję „nie do odrzucenia” żeby się zapisać do Partii (Polska Zjednoczona Partia Robotnicza- przypis redakcji). Nie zrobiłem tego, żeby była jasność. Jedna z osób pracujących w Ministerstwie Kultury, nie będę tu „rzucać nazwiskiem”, powiedziała mi: 

- „Jesteś taki obrotny, a my potrzebujemy takich młodych zdolnych, nowego narybku. Ty masz tam dobre kontakty poznańskie, więc będziesz na początek szefem w ZMS (Związek Młodzieży Socjalistycznej- przypis redakcji) do spraw kultury. Potem przejdziesz na szefa Wydziału Kultury (wojewódzkiego), a dalej to jak już będziesz chciał. Możesz pracować jako dyrektor Estrady. Kiedyś możesz pracować w Pagarcie – przecież mówisz w obcych językach”. 

Jak sobie pomyślałem, że ktoś ma mi życie układać to nie do końca mi to się to zaczęło podobać. W tym czasie przyjechał do nas kuzyn ze Stanów. Był lekarzem i biologiem. Ciekawa osoba, bo ma na swoim koncie nominację do Nagrody Nobla za stworzenie leku na malarię. Wojtek przyjechał tutaj na jakąś konferencję i zapytał mnie:

  • - A ty kiedyś byłeś w Stanach?

 A ja na to:

  • - Nie, nie byłem. 
  • - To ja ci przyślę zaproszenie, to przyjedziesz. 

Pomyślałem sobie, że to może być bardzo dobry moment, żeby ochłonąć po tej partyjnej propozycji. Sam nie chciałem z niej skorzystać, a dodatkowo rodzina by mnie chyba powiesiła gdybym się do Partii zapisał. Moi rodzice i cała rodzina była niekoniecznie zainteresowana takim zaangażowaniem organizacyjnym. Moi rodzice podobnie jak ja byli „byle dalej” od Partii. 

Na początku stycznia 1980 roku wsiadłem w samolot Pan Am, najpierw do Frankfurtu, a potem do Nowego Jorku, a z Nowego Jorku dalej do Nowego Orleanu, gdzie wtedy mieszkał Wojtek. I zostałem tam prawie rok. Powiem szczerze, że to były cudowne czasy pełne jeszcze tej prawdziwej muzyki i tego prawdziwego jazzowego feelingu. Teraz nie ma już takiej autentyczności wszystko się skomercjalizowało. W Nowym Orleanie działają ciągle kluby jazzowe bo specjalnie się je utrzymuje, ale to już nie to. Jazz miesza się tu z jakimś Rapem i mocnym jazzem, który trudno w ogóle jazzem nazwać. Mój czas  w tym mieście był jednak naprawdę znakomity. Chodziłem sobie po wszystkich klubach, poznawałem ciekawych ludzi. Często związani byli oni z muzyką. Grali i śpiewali. Wielu z nich współpracowało i grało z Louisem Armstrongiem. Przyszedł jednak w końcu moment, kiedy zdałem sobie sprawę, że muszę popracować, żeby zarobić na swoje projekty. Chcę kupić sobie jak najwięcej muzyki, płyt, może lepszą aparaturę do odtwarzania. Tego wszystkiego w Polsce wtedy nie było. W Stanach płyta kosztowała 20 dolarów.  W Polsce jak taką kwotę przemnożyło się przez kurs złotego wychodziła prawie miesięczna pensja. Gdy tak myślałem o podjęciu jakiejś pracy odezwała się do mnie żona Krzyśka Klenczona i zaproponowała:

  • - „Przyjedź do nas! Tu w Chicago łatwiej znaleźć zajęcie”.

Byłem bardzo wdzięczny kuzynowi za zaproszenie, ale on był tak prawy i zdyscyplinowany, że „jak nie wolno pracować to nie wolno”. Łapałem jakieś drobne zajęcia, jakieś malowanie płotów, drobne naprawy, ale o poważniejszej pracy, nawet w barze, nie było mowy. Jak dostajesz określoną wizę bez pozwolenia na pracę to nie możesz pracować i już. Pozostawiłem więc za sobą Nowy Orlean i wylądowałem w Chicago, które okazało się zupełnie innym, ale też super miastem. Udało mi się dość szybko znaleźć pracę w firmie sprzątającej. Wcześniej pracowałem trochę (malowałem) u teściów Krzysztofa Klenczona, którzy mieli apartamentowiec w centrum miasta, gdzie wynajmowali mieszkania. Te mieszkania musiały być od czasu do czasu odnawiane, więc to robiłem. Pracowałem też w biurowcu pod Chicago gdzie szefową była - mama żony Krzyśka. Nie wyobrażałem sobie wtedy, że zostanę w Stanach. Wpadłem też na sekundę do Polski, skąd wcale nie musiałem nigdzie wyjeżdżać, bo miałem świetną pracę i wyjątkowe uprawnienia nadane przez Ministra Kultury i Sztuki. Było to prestiżowe „Kierownictwo artystyczno– programowe”. Osób z takimi uprawnieniami było w kraju tylko trzydzieści dwie. Mogłem zarabiać tyle ile gwiazdy, z którymi pracowałem. Panowały wtedy kategorie i stawki. Kategoria A, B, Prawo Współpracy i Kategoria S, która była najatrakcyjniejsza. A ja pracowałem z Rosiewiczem, który miał Kategorię S! Mój wyjazd nie wiązał się więc z sytuacją ekonomiczną i nie był koniecznością. Rozpatruję go bardziej w kategoriach poznawczych. Bardziej chodziło mi o muzykę i o to, by sobie tej muzyki jak najwięcej kupić, a potem się tym delektować. 

Czyli można powiedzieć, że wyjechałeś dla kolekcji muzyki?

Tak i to był właśnie mój czas chicagowski. Był to też początek Stanu Wojennego w Polsce. Zadzwoniłem w pierwszych dniach do domu, a mama powiedziała mi „może zostałbyś trochę dłużej w tej Ameryce”. I tak się stało. Znalazłem sobie też nową pracę, również w firmie sprzątającej, ale już na stanowisku kierowniczym. Byłem managerem i człowiekiem od sprawdzania jakości. Jak to teraz wspominam, jestem bardzo wdzięczny i dziękuję zawsze mojej świętej pamięci Mamie, która zmuszała mnie w pewnym momencie do nauki języka angielskiego, a to otworzyło mi i skróciło drogę do kariery w Stanach. Od początku dało mi ogromną przewagę nad innymi imigrantami. Wszędzie szukają ludzi, którzy znają języki, a ja znałem. 

Nie wspominałem jeszcze, że dużo wcześniej w Polsce pisałem artykuły dotyczące muzyki do różnych wydawnictw. Jednym z nich było świetne czasopismo, które nazywało się „Jazz”. Był to jeden z najlepszych na rynku magazynów poruszających tematy muzyczne. Pisałem też do „Na Przełaj”,„Świata Młodych” i „Krytyki Muzycznej”. Robiłem wywiady z wieloma gwiazdami, do których z racji pracy miałem łatwy dostęp. Stało się to dla mnie motorem, żeby spróbować tego samego w Ameryce. Jako współwłaściciel dosyć dużej firmy sprzątającej, bo jeszcze to udało mi się osiągnąć w tamtym czasie, zacząłem pisać do czasopisma „Relax”. Był to tytuł wydawany po polsku, do którego pisali bardzo ciekawi autorzy- emigranci z okresu solidarnościowego. Jeżeli chodzi o mnie to tworzyłem artykuły prawie wyłącznie o muzyce, czasami o elektronice. 

W pewnym momencie zostałem zauważony przez kogoś z „Dziennika Związkowego”. Jest to najstarszy, ciągle ukazujący w Chicago, dziennik w języku polskim. Dostałem propozycję, żeby pisać dla nich. Wymyśliłem, żeby do wydania weekendowego stworzyć wkładkę „Kalejdoskop Tygodnia”, przewodnik dla nowo przybyłych Polaków w czasie trwającego właśnie exodusu solidarnościowego. Znalazły się tam porady prawne, wywiady z ciekawymi ludźmi i program telewizyjny. Potem trochę przekształciłem formułę i zacząłem prowadzić wywiady z ludźmi, którzy maja jakieś polskie korzenie. Mówimy tu o gwiazdach, biznesmenach, politykach. Zaczęło mi bardzo dobrze iść. Zrobiłem wywiad z Charlesem Bronsonem, który przecież jest z domu Buchiński (rodzina Tatarów Lipkowskich- przypis redakcji) oraz znaną z hitowego serialu M*A*S*H* Lorettą Swit (czyli Świt).  Cała plejada ludzi, którzy osiągnęli sukces zaczęła się przyznawać do polskiego pochodzenia. Bobby Vinton przyznał, że na prośbę swojej matki napisał po polsku przebój „Moja droga ja cię kocham”. Mam jeszcze gdzieś ten wywiad. 

To były śmieszne i ciekawe rzeczy, które doprowadziły mnie do kolejnego pomysłu na cykl rozmów, krążących wokół tematu „W jaki sposób ludziom, którzy osiągnęli sukces udało się to zrobić”? Czego potrzebowali, jak budowali swój kapitał popularności. Rozmawiali ze mną szczerze o swoich doświadczeniach i właśnie wtedy zwrócił na mnie uwagę właściciel gazety, znany działacz polonijny, a jednocześnie Prezes Kongresu Polonii oraz Związku Narodowego Polskiego- Alojzy Mazewski. Dostałem od niego propozycję objęcia stanowiska rzecznika prasowego do kontaktów z mediami Związku Narodowego Polskiego.  I tutaj zaczyna się moja działalność polonijna.

Warto przeczytać...